Urszula Lewartowicz MOJE FRAZEOLO



Urszula Lewartowicz „Moje frazeolo”

Wydawnictwo Fundacja Poetariat, 2023 

pod redakcją Magdaleny Kapuścińskiej 


Tom Urszuli Lewartowicz, zatytułowany nieco przewrotnie Moje frazeolo”, odbieram jako swoiste laboratorium języka, w którym słowo zostaje poddane nieustannym eksperymentom. Mamy tu niewątpliwie do czynienia z mistrzynią słowa, poetką, która nie tylko czuje rytm języka, ale także zna jego słabości, przywary, przyciasne ramy i utarte frazesy. Autorka, którą ja często określam znakomitą „poe-satyryczką”, udowadnia, że granica między liryką a satyrą jest cienka jak kartka papieru i że na tej granicy można budować literaturę, która bawi, a zarazem zmusza do refleksji. W Jej twórczości liryka zawsze idzie pod rękę z ironią, a błyskotliwa satyra z delikatnością lirycznego obrazu.

Polska literatura zna satyrę i lirykę od zawsze, ale rzadko udaje się je połączyć w tak organiczną całość, jak czyni to Urszula Lewartowicz. Od Boya-Żeleńskiego po Barańczaka (który mówił: “śmiech nie jest niczym innym jak uzewnętrznieniem naszej wewnętrznej wolności”), od Szymborskiej po Wandę Chotomską w twórczości dla dzieci (mistrzyni rymu i zabawy słowem, jak choćby w “Tere- Fere”) - śmiech i językowa przewrotność były zawsze naszym literackim żywiołem. “Moje frazeolo” wpisuje się w ten nurt, ale robi to na własnych zasadach. Poezja ta nie dźwiga patosu, nie jest „głosem pokolenia”. Ona raczej rozsadza język od środka, pokazując jego śmieszność, nieporadność, ale i ukrytą moc. Jest to śmiech zrodzony z obserwacji świata. 

Już w króciutkim wierszu „Plama” ujawnia się ten charakterystyczny mechanizm: „Już myślałam - / u pana Leśmiana / sokiem z malin / splamiłam kieckę, / a to jednak / ciągle ta sama - / z gorzkiej kawy / u pani Osieckiej”. Dwóch gigantów literatury - Leśmian i Osiecka zostaje tu zestawionych w jednym ironicznym „praniu”. I myślę sobie - jakie to genialne! Tyle literackiej tradycji, dwa „wielkie nazwiska”, a na końcu zwyczajna plama z kawy. Dokładnie tak wygląda życie: trochę poezji, trochę prozy dnia codziennego. 

Urszula Lewartowicz jest mistrzynią zaskakującej puenty. Jej erotyki, pełne metafor i sensualnych obrazów, niemal zawsze zostają przewrócone do góry nogami w ostatnim wersie. „Czereśnie” zmysłowo rozpływają się na języku, aż nagle puenta odsyła nas do fizjologii: „Jeśli znów zechcesz mi się przyśnić, / weź mnie zaproś na kilo wiśni - / mniejsze po nich mam gazy i wzdęcia”. Śmiech nie unieważnia tutaj liryzmu, ale go odsłania, tak jak szczypta soli podbija słodki smak. Podobny mechanizm działa w wierszu „A gdyby tak…”, gdzie miłość zostaje porównana do ubrania zakładanego „na lewą stronę”. Puenta, że w ten sposób mogłaby zyskać metkę „by Armani”, jest jednocześnie ironią z komercjalizacji uczuć i smutnym świadectwem współczesnej tęsknoty za czymś nowym, lepszym, firmowym. Zresztą cały tom jest właściwie atlasem frazeologicznych pułapek. W „Mogłabym wiele… (mać!)” refren przekleństwa demoluje każde kolejne wyznanie miłosne: „z tobą mogłabym konie kraść, / w mętnej wodzie szczupaki łowić - / tylko, widzisz (noż końska mać!)… teraz wszędzie są ekolodzy”. Tutaj język współczesnych debat - ekologicznych, feministycznych, aktywistycznych - brutalnie wdziera się w przestrzeń prywatnych uczuć. Poetka często bawi się także tradycją literacką. „Bzem pachniała twa kibić...” brzmi jak pastisz dziewiętnastowiecznego erotyku, by w finałowym wersie zmienić się w kąśliwy komentarz: „ale żeby… zboczeniec-florofil?!”. Z kolei wiersz, w którym do łóżka pary zaglądają Gałczyński, Tuwim i Przybora, to żart z patosu literackich patronów. Tutaj literacki panteon zamienia się w intruzów w sypialni. 

Jednak “Moje frazeolo” to nie tylko zabawa. Obok błyskotliwych utworów satyrycznych znajdziemy tu także wiersze całkiem poważne. „O matce” to wzruszający portret, który rozsadza ramy klasycznego wiersza: „Ale matka ma własne metrum – / Nietypowe – na… wpół do szóstej. / Rozliczane ściegami swetrów / i sekretem na modrą kapustę”. Język tu nie wystarcza, by objąć doświadczenie macierzyństwa. Każda próba „zatrzymania” matki w metaforze kończy się ucieczką w stronę prozy życia. Ten obraz matki, trochę z innego porządku niż wszystkie wzniosłe metafory, jest niezwykle prawdziwy. Bo przecież nasze matki mierzą czas inaczej: nie w minutach, lecz w swetrach, szalikach, zupach, codziennych drobiazgach. Podobny ton odnajdziemy w wierszu „Każda”, gdzie codzienność kobiety opisana jest w rytmie mediów społecznościowych z ironicznymi dopiskami „(hasztag: happy)”, „(hasztag: tasty)”, „(hasztag: wesprzyj)”. To już nie tylko gra językowa, ale przenikliwy komentarz do kultury mediów społecznościowych, gdzie nawet cierpienie ulega estetyzacji i marketingowi. Najbardziej przejmujący jest jednak dla mnie wiersz „Sznurek z pętelką” - groteskowy ciąg życzeń, rad i rodzinnych frazesów, które w pewnym momencie zaczynają się zapętlać, aż puenta odsłania tragiczny wymiar języka: „i zapętla zapętla się znowu / wokół cicho kurczącej się szyi”. To jeden z tych momentów, w których żart językowy odsłania swoją dramatyczną podszewkę. 

Wreszcie, są w tym tomie także wiersze autotematyczne - refleksje nad miejscem poezji. W utworze “Wokół białych landrynek rozważania nad stałością świata tego” czytamy: „Choć myśmy zmienną, porządek świata / ma, całe szczęście, prawidła stałe: / wczoraj i dzisiaj, za świetlne lata – / wpierw kolorowe, na końcu białe. / Więc choćbyś gusta zmieniał co chwilę, / schemat jest stały i najważniejszy. / – Wie Pani, dziś się nie je landrynek / i się nie pisze klasycznych wierszy”. Odbieram to jako ironię podszytą czułością: jak landrynki, tak i wiersze klasyczne - dziś nie na topie, ale wciąż niezbywalne.

Moje frazeolo” to tom wielogłosowy, od pastiszu przez lirykę, od groteski po powagę. A jednak spaja go jedno: niezwykła świadomość języka. Autorka traktuje idiomy, przysłowia, frazesy jak klocki Lego, które można rozebrać i ułożyć na nowo w formy zabawne, wzruszające, a czasem dramatyczne. W epoce, w której słowo traci na znaczeniu, a język publiczny tonie w pustosłowiu, ta poezja przypomina, że można jeszcze odzyskać radość ze słowa. Radość podszytą refleksją, że frazesy kształtują nasze życie mocniej, niż byśmy chcieli. I choć ironia jest tu narzędziem podstawowym, nigdy nie staje się szyderstwem - bliżej jej do lirycznego mrugnięcia okiem niż do drwin. “Moje frazeolo” jest więc nie tylko zbiorem błyskotliwych tekstów, ale także subtelnym traktatem o tym, jak bardzo jesteśmy zależni od słów. To książka, która wciąga i bawi, ale też zostawia w czytelniku refleksje gorzkie, jak kawa u Osieckiej. 

Kiedy zamknęłam ten tom, miałam poczucie, że Urszula Lewartowicz podarowała mi coś więcej niż zbiór wierszy. To zaproszenie, żeby przyjrzeć się językowi, którym na co dzień operujemy - od miłosnych wyznań, po hasztagi na Facebooku. 

Bardzo serdecznie polecam, warto czytać poezję 🙂

Monika Magda Krajewska 


Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Adrian Szary OWOCE

Jowita Jagusiak - Gondro SŁOWA

Rocznik liryki miłosnej WWIERSZOWZIĘCI. ŻYCIE LĘGOWE POETÓW